Tytuł: Pomruki Burzy
Cykl: Koło Czasu
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Oprawa: miękka
Liczba stron: 1034
Status: posiadam
Ocena: 5+/6
Tekst przeznaczony wyłącznie dla ludzi zaangażowanych w cykl Koła Czasu, pisany w kontekście poprzednich części, nie zaś jako osobna recenzja dotycząca wyłącznie tej jednej.
Biorąc pod uwagę moje zamiłowanie do tego cyklu, powinienem rzucić wszystkie sprawy, chwycić "Pomruki..." i czytać, czytać i czytać, aż do ostatniej strony. Jednakże miałem poważne obawy, obawy o to jak będzie wyglądał pierwszy z trzech najważniejszych tomów cyklu, który nie został napisany przez Jordana, dlatego też tak długo zwlekałem ze ściągnięciem go z półki. Poza tym chyba nie tylko ja miałem takie obawy prawda? Każdy fan miał zapewne identyczne na wieść o śmierci Roberta Jordana.
Wstęp sprawia, że każdemu kto wyczekiwał na ten tom spadnie z serca wielki ciężar. Niebywałą ulgę sprawiło mi kiedy w słowie wstępnym Sanderson potwierdził zasłyszane przeze mnie plotki. Robert Jordan bardzo cenił sobie swoich czytelników, fanów Koła Czasu, żadną miarą nie chciał ich zawieść zadbał więc o to by pozostawić po sobie zamysły, notatki, gotowe sceny, czy nawet samo zakończenie. Znaczna część ostatniego tomu to dzieło wyłącznie Jordana, Sanderson złożył wszystko razem i ubrał w słowa. Choć nadal mam pewne obawy, bowiem jeszcze 2 części przed nami to wiem, że Sanderson jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu i naprawdę trudno byłoby znaleźć kogoś kto nadawałby się do tej roli lepiej od niego.
Brandon Sanderson już na wstępie poinformował czytelników, że żadną miarą nie zamierza naśladować Jordana, kopiować jego stylu, choć nie przeszkadza to w tym by idealnie się do niego dopasować. Już kilkanaście pierwszych stron pokazuje nam, że świetnie potrafi się wpasować w stworzony świat i ze swobodą stosuje wprowadzone przez Jordana zwroty, przekleństwa czy powiedzenia charakterystyczne dla serii.
Oczywiście w przypadku takiego przedsięwzięcia nie da się uniknąć drobnych zgrzytów. Czasami niektóre słowa, albo sposób myślenia czy wypowiedzi nie pasowały mi do danej postaci, choć to również może być wina tłumacza. Tyle, że Jan Karłowski już od kilku tomów zajmował się tłumaczeniem Koła Czasu i podobnych problemów nie pamiętam. Jeśli już mówimy o zgrzytach to najbardziej rzucającym się w oczy elementem odmiennym od pozostałych części są formy miecza. Co prawda wiele już czasu mineło od kiedy odstawiłem na półkę "Księcia Kruków" jednak nie pamiętam by obecne tu szermiercze formy wystąpiły kiedykolwiek wcześniej i odwrotnie nie pojawiły się tu żadne z poprzednich. Tłumacz czy autor? Na to pytanie odpowiedzieć nie mogę, nie czytałem oryginału, więc pozostają tylko domniemania. Z tego typu mankamentów wyłowiłem jeszcze zmianę określenia więzienia Czarnego z "szybu" na "sztolnie". Tak czy inaczej jak powiedziałem to drobne zgrzyty i tak naprawdę gdybym nie wiedział, że tom był pisany przez kogoś innego to praktycznie nie odczułbym różnicy. Elaida dalej sprawia, że krew się w człowieku gotuje, al'Thor nadal irytuje swoją krótkowzrocznością i idiotycznymi postanowieniami, Seanchanie i ich poglądy podobnie, więc wszystko jest na swoim miejscu.
Rozdziały zdawały mi się krótsze niż we wcześniejszych częściach choć może to po prostu wyłącznie kwestia większego formatu książki. Sanderson zgrabnie domyka lub nawet zamyka wcześniejsze wątki. Czasami miałem jednak odczucia, iż Jordan wplótłby tu jeszcze dodatkowe historie, albo rozwinął niektóre mniej ważne. Jednakże tym najistotniejszym nie ma co zarzucić, wszystko dąży do zakończenia po właściwych torach. Spotykamy większość bohaterów choć o niektórych jest naprawdę niewiele, a o kilku prawie wcale. Nie dane nam jest niestety poznać w tej części dalsze losy Galada, Lana czy Elayne, nie ma także nic zapędach Taima w kierunku władzy, a i o Mat'cie i Perrin'ie bardzo niewiele możemy się dowiedzieć. O ile jednak Mat zmierza do pewnego konkretnego celu o czym wiemy z poprzednich tomów, o tyle Perrin swoje już zrobił i można by odnieść wrażenie, że Sanderson nie za bardzo wiedział co jeszcze mógłby z nim zrobić przed Ostatnią Bitwą, więc pozostawił go samemu sobie i skupił się na innych bohaterach. Mamy więc Aviendhe, Min, Nynaeve, Seanchan, Cadsuane i nie tylko, ale tak naprawdę akcja "Pomruków..." krąży głównie wokół Randa i Egwene. Wielkim plusem są w tej części niewykorzystane cliffhangery. Nie raz i nie dwa rozdział kończy się jakimś ważnym wydarzeniem i aż się prosi by akcję następnego przenieść w inne miejsce irytując tym samym czytelników. Sanderson jednak kontynuuje i dopiero w kolejnym rozdziale przenosi nas gdzie indziej, co moim zdaniem jest bardzo miłym zabiegiem. Wracając do postaci to jedyne poważne zastrzeżenie jakie mam dotyczy wątku Morgase, który został nagle rozwiązany i potraktowany jak coś zupełnie nieistotnego. Na podstawie wcześniejszych tomów można by oczekiwać zupełnie innego zakończenia niż odkrycie jej tożsamości w formie napomknięcia w zwyczajnej nic nie znaczącej rozmowie.
Rozdziały zdawały mi się krótsze niż we wcześniejszych częściach choć może to po prostu wyłącznie kwestia większego formatu książki. Sanderson zgrabnie domyka lub nawet zamyka wcześniejsze wątki. Czasami miałem jednak odczucia, iż Jordan wplótłby tu jeszcze dodatkowe historie, albo rozwinął niektóre mniej ważne. Jednakże tym najistotniejszym nie ma co zarzucić, wszystko dąży do zakończenia po właściwych torach. Spotykamy większość bohaterów choć o niektórych jest naprawdę niewiele, a o kilku prawie wcale. Nie dane nam jest niestety poznać w tej części dalsze losy Galada, Lana czy Elayne, nie ma także nic zapędach Taima w kierunku władzy, a i o Mat'cie i Perrin'ie bardzo niewiele możemy się dowiedzieć. O ile jednak Mat zmierza do pewnego konkretnego celu o czym wiemy z poprzednich tomów, o tyle Perrin swoje już zrobił i można by odnieść wrażenie, że Sanderson nie za bardzo wiedział co jeszcze mógłby z nim zrobić przed Ostatnią Bitwą, więc pozostawił go samemu sobie i skupił się na innych bohaterach. Mamy więc Aviendhe, Min, Nynaeve, Seanchan, Cadsuane i nie tylko, ale tak naprawdę akcja "Pomruków..." krąży głównie wokół Randa i Egwene. Wielkim plusem są w tej części niewykorzystane cliffhangery. Nie raz i nie dwa rozdział kończy się jakimś ważnym wydarzeniem i aż się prosi by akcję następnego przenieść w inne miejsce irytując tym samym czytelników. Sanderson jednak kontynuuje i dopiero w kolejnym rozdziale przenosi nas gdzie indziej, co moim zdaniem jest bardzo miłym zabiegiem. Wracając do postaci to jedyne poważne zastrzeżenie jakie mam dotyczy wątku Morgase, który został nagle rozwiązany i potraktowany jak coś zupełnie nieistotnego. Na podstawie wcześniejszych tomów można by oczekiwać zupełnie innego zakończenia niż odkrycie jej tożsamości w formie napomknięcia w zwyczajnej nic nie znaczącej rozmowie.
Niewątpliwie KC byłoby znacznie lepsze gdyby dane było Jordanowi je skończyć. Jednakże choć po lekturze "Pomruków..." można odczuć pewien niedosyt, to uważam, że Sanderson świetnie poradził sobie z zadaniem zakończenia cyklu i naprawdę ciężko byłoby znaleźć kogoś kto zrobiłby to lepiej. Ostatecznie nie wyzbyłem się wszelkich obaw, wiem jednak, że wszystko jest na najlepszej drodze do wspaniałego końca, na jaki cykl zasługuje. Mam wielką nadzieję, że Sanderson nie pogubi się we wszystkich rozpoczętych wątkach i nie pozostawi przez przypadek niezamkniętych kwestii.
1 komentarze:
Do "Pomruków" mam jeszcze daleko ( i niestety prędko się to nie zmieni), ale wiem już przynajmniej, że nie mam się co bać Sandersona :)
Prześlij komentarz
Ostatnio postanowiłem otworzyć komentarze dla wszystkich. W związku z tym przestroga - komentujących anonimowo proszę o podpisywanie się. Komentarz anonimowy + wątpliwa jego wartość = śmietnik to samo tyczy się podpisanych komentarzy anonimowych, które uznam za zwykły spam. Anonimów proszę również o stosowanie chociaż podstawowych zasad ortografii. Porządek musi być, dziękuję, dobranoc!