wtorek, 3 grudnia 2013 | By: Harashiken

Po przerwie czyli stosik #28

Cóż dawno mnie tu nie było i strasznie się opuściłem nie tylko w recenzjach ale i w samym czytaniu. Mam nadzieję, że przyszły rok przyniesie zmiany i więcej chęci i czasu, a tymczasem pozostało mi publikowanie stosików :) Oto najnowszy, a planuję jeszcze jeden na święta choć osiągnałem już punkt w którym musze upychać nowe nabytki gdzie się tylko da.


Kolejny Dick, uzupełnienie brakujących Eriksonów, skompletowanie "Diuny", brakująca Uczta Wyobraźni, a na samym wierzchu ostatnia część starego wydania historii o Czarnej Kompani.
sobota, 7 września 2013 | By: Harashiken

Polcon 2013

Kolejny konwent, kolejne doświadczenia i kolejne porażki organizatorów Polconu. Do trzech razy sztuka, jeśli i ten w Bielsku-Białej zaliczy fail uznam, iż nad Polconem ciąży jakaś klątwa. We Wrocławiu można było ponarzekać na przepełnione sale, ciasne korytarze, ogólny brak przestrzeni, zamieszania z rozdawaniem przez autorów autografów (brak wyznaczonych miejsc i dyżurów), zamieszanie z odwoływaniem czy zamianą terminów paneli itp. Niemniej jednak wyniesione wrażenia były jak najbardziej pozytywne, a wpadki do przełknięcia. Polcon 2013 w stolicy naszego kraju Warszawie zaczął się od epickiego faila, który mnie osobiście odebrał siły i chęci.

Polconowe gadżety.
Organizatorzy popisali się niezwykłą błyskotliwością i pomysłowością, nie mam pojęcia czy była to chęć odróżnienia warszawskiej edycji Polconu od innych Polconów i innych konwentów czy po prostu bezmyślność, głupota i kompletny brak wyobraźni pomysłodawcy rozwiązania, o którym zaraz powiem. Otóż jak na każdym konwencie istnieje możliwość kupna akredytacji osobiście na miejscu, ale także druga korzystniejsza opcja, rejestracji na stronie, podania danych, które i tak należy podać przy akredytacji i dokonania wpłaty za pośrednictwem przelewu. Jeśli jesteśmy pewni, że na konwent się wybierzemy opcja nr 2 jest najkorzystniejsza, przyśpiesza akredytację, rozładowuje kolejki i uprzyjemnia życie konwentowiczom i obsłudze. W końcu wszystko sprowadza się jedynie do wylegitymowania konwentowicza, potwierdzenia danych z bazy zarejestrowanych, założenia opaski i wydania wszystkich konwentowych gadżetów. Tak przynajmniej powinno być z założenia. W praktyce na tegorocznym Polconie szybciej posuwała się kolejka po akredytację dla ludzi, którzy się nie rejestrowali. Dlaczego? Otóż ktoś jak już wcześniej wspomniałem inteligentny i błyskotliwy wpadł na pomysł by akredytacje były... imienne!! Na każdej zarejestrowanej akredytacji widnieje wielkie imię i nazwisko uczestnika, a pod nim drobnym druczkiem podany nick. Drodzy organizatorzy, gdybym chciał się legitymować na konwencie moimi danymi personalnymi przykleiłbym sobie na czole dowód osobisty. Szkoda, że nie dodali jeszcze adresu zamieszkania i numeru kontaktowego (np. na wypadek zgubienia akredytki, ot taki ukłon w stronę konwentowicza można by przecież zrobić nie?).

Rozpoczęcie akredytacji o godzinie 12, pierwsze prelekcje o 16, na miejscu byliśmy już koło 11 ale przyszło nam jeszcze czekać na znajomą. Ostatecznie o 12 byliśmy przy akredytacji. Cztery godziny to wystarczająco dużo czasu by zdobyć akredytację, pojechać rozłożyć rzeczy w szkole, wrócić, zjeść coś i zdążyć na pierwsze panele. No chyba, że stoi się po akredytację 5 godzin i to tylko dzięki kilku szczęśliwym zbiegom okoliczności. Ci którzy mieli mniej szczęścia stracili cały pierwszy dzień konwentu, nam udało się załapać na dwie prelekcje. Jak już mówiłem dzięki odrobinie szczęścia udało się wszystko trochę przyśpieszyć. Wpierw wciśnięcie się w kolejkę kilka metrów od wejścia do głównego budynku dzięki uprzejmości znajomych (dzięki Sylwia i Mateusz, jesteście najlepsi!), potem ponad godzina stania w jednym miejscu, ani kroku do przodu i wspaniała wiadomość, o tak, pierwsze pół godziny to poślizg, a kolejne pół to oczekanie na przywiezienie akredytacji z drukarni (czy skądinąd). Niemniej nie oznaczało to, że coś się ruszyło, kolejka, tłok, zupełny brak informacji o tym, że istnieją dwie kolejki (jedna dla zarejestrowanych, druga dla niezarejestrowanych), gżdacze nie potrafiący zapanować nad chaosem, organizatorzy, którzy nie wiedzą co się dzieje i średnio jedna akredytacja na pół godziny. Po prostu cudo, takie rzeczy tylko w Polsce! Ostatecznie kiedy udało nam się dostać do środka budynku w okolicę stanowisk akredytacyjnych, akredytacje zostały wyniesione na zewnątrz (nie pytajcie czemu, nawet orgowie nie wiedzieli, że zostały i kto z tym pomysłem wyszedł). Więc na zewnątrz po plakietki akredytacyjne, szukać w tym chaosie gżdacza, który ma pudło z akredytkami na literę Twojego nazwiska, potem powrót po resztę rzeczy, reklamówkę z informatorem, smyczkę, plastik do akredytki i całą resztę, tym razem już priorytetowo bez kolejki czyli w kolejce kilkuset osób równie priorytetowych jak Ty. Gdyby nie to, że jedna osoba od nas poszła zgłosić i wyjaśnić to zamieszanie do orgów i została zapamiętana (co poskutkowało wydębieniem dla nas ww. itemów bez kolejki) stalibyśmy tam jeszcze pewnie z 3-4h. Na koniec okazało się jeszcze, że ze środka gdzie staliśmy na samym początku, trzeba było zabrać rozpiskę paneli bo tego nie dołączono do reklamówek!!

Potem szkoła, podróż do szkoły i kolejne trudności tym razem już łatwiejsze do przełknięcia. Szkoła na pierwszy rzut oka pilnowana przez ludzi nie wiem skąd, gżdaczy może z dwóch tam w dzień widziałem, w dodatku udostępniona tylko jej niewielka część, sala gimnastyczna otwarta od 22 bo jakiś trening trwa, a korytarze w dzień muszą być puste, więc rzeczy trzeba zwijać i oddawać do depozytu. Dodam tylko, że negocjowano to przez pół roku i dopiero kilka dni przed rozpoczęciem konwentu pojawiły się informacje o szkole. Natomiast 2 dnia konwentu pojawiły się informacje o nowej drugiej szkole, rychło w czas drodzy organizatorzy, tylko komu będzie się chciało jej szukać i przenosić i tak już wiele osób straciło jeden dzień konwentu.

Jeśli chodzi o wpadki, należy jeszcze wspomnieć o mętnym planie. W budynku japońskim były sale, w których odbywały się zarówno panele dyskusyjne jak i konkursy, a plan nie pomagał w ich rozróżnieniu. Niektóre sale nie były uwzględnione na rozpisce, albo były inaczej podpisane. Bywały zamieszania z salami, przenosiny do większych, braki w informacjach o odwołaniu panelu czy zamianie z innym. Nie ma się jednak co dziwić, że sprawy informacyjne i organizacyjne leżą skoro Warszawa nie przyłożyła się do należytego traktowania gżdaczy, a co za tym idzie chętnych zapewne było mniej. To że przyjeżdżasz pomóc, tracisz prelekcje, użerasz się z tym chaosem, tracisz nerwy i zdrowie, to nie wystarczy byś mógł wejść za darmo, albo chociaż za połowę ceny. Każdy gżdacz czy prowadzący panel płacił pełną kwotę akredytacji (z możliwością zniżki grupowej, tak jak i zwykli konwentowicze, którzy rejestrowali się grupowo), w zamian za swoją pracę prowadzący otrzymywali konwentową walutę (o istnieniu której dowiedzieliśmy się dopiero 2-3 dnia konwentu), a gżdacze koszulki, upominki, zaświadczenie o odbyciu wolontariatu i zapewnienie wyżywienia na czas gżdaczowania. Nie mam porównania do innych konwentów, nigdy nie zaglądałem za kulisy, ale wydaje mi się, że takie rzeczy są normą, absolutną podstawą jaką otrzymują ci, którzy przyczyniają się do tworzenia konwentu, a należałoby się im coś więcej. Wiem tylko, że na Pyrkonie przewidziane są zniżki, a nawet darmowe wejścia zarówno dla prelegentów jak i gżdaczy, w zależności od ich wkładu w konwent, a koszulki czy opieka są oczywistą oczywistością.

No ale do rzeczy, ponarzekałem, ponarzekałem, ale wypadałoby teraz napisać coś konkretnego. Jeśli chodzi o prelekcje i panele to uczęszczałem głównie na te spod znaku mangi, anime i Japonii, z fantastycznych i mniej lub bardziej fantastycznych była to prelekcja o szalonych naukowcach prowadzona przez Krzysztofa Piskorskiego, w ramach spotkań z autorami odwiedziłem pogadanki z Jakubem Ćwiekiem i Magdaleną Kozak. Nic lepszego nie było wtedy do roboty, więc towarzyszyłem komuś komu zależało na tych spotkaniach, natomiast w czasie tych na których mnie zależało było coś bardziej interesującego. Poza tym Wegner jeszcze nie raz zagości na konwentach i będzie okazja go posłuchać, natomiast Kosik cóż, może i błędnie ale założyłem, że znów 3/4 pogadanki będzie o jego młodzieżowych dziełach i planach kolejnych młodzieżowych dzieł niż dojrzałej fantastyce więc odpuściłem na rzecz innych prelekcji.

Udało się zdobyć zamierzone podpisy czyli Robert M. Wegner, Rafał Kosik (nareszcie! po nieudanym polowaniu na tegorocznym Pyrkonie), Tomasz Kołodziejczak i oczywiście najważniejszy Lavie Tidhar. Choć tłumów nie było to blisko było by ominęła mnie ta przyjemność. Dzień wcześniej przed spotkaniem autorskim udało mi się ledwo wyrwać dwa ostatnie egzemplarze "Osamy", najwidoczniej rozeszły się jak świeże bułeczki, albo po prostu było ich mało. Natomiast zawiodłem się w sprawie spotkania autorskiego z Kołodziejczakiem. Otóż pech jak widać nie opuścił tego konwentu po pierwszym dniu, bowiem ilustrator Tomasza Przemysław Truściński, który miał do każdego autografu na "Czerwonej mgle" dodać od siebie rysunek nie mógł przybyć w wyznaczonym terminie. Spotkać go można było dopiero dzień później tj. w sobotę, ale niestety utknąłem wtedy zupełnie gdzieś indziej i wyleciało mi to z głowy. Cóż może uda się to kiedyś nadrobić. Wspomnieć należy też o miejscu na dyżury autografowe. Było to małe pomieszczenie z kilkunastoma miejscami siedzącymi, będące klubem studenckim PW i raczej niezbyt nadające się na rozdawanie autografów.  Przy naszym zagranicznym gościu było dość pusto i nie było problemu, zaś na dyżurze Kołodziejczaka i Wegnera zaczęły się ustawiać kolejki. Ja jednak miałem to szczęście, że uwinąłem się szybko więc nie wiem jak sprawa wyglądała później.











Kwestia stoisk wyglądała jak na zeszłorocznym Polconie, przewaga gier planszowych, rpg, bitewniaków i akcesoriów do nich, kilka stoisk z książkami z których królowało w centrum wydawnictwo Solaris i trochę przypinek, na które ja zwykle na konwentach poluję. Jednym słowem nie umywa się to nawet do tego co można zobaczyć na Pyrkonie, nie narzekam jednak bo oto efekty mojego polowania: 


Efekt zniżek na solariosowym stoisku.
Na plus należy zaliczyć atmosferę, pomimo wpadek nastrój i tak był radosny, a ludzie pozytywnie nastawieni. Dochodzę jednak do wniosku, że jeśli człowiek wybiera się na Pyrkon może w ciemno stawiać na rewelacyjne panele i świetną zabawę, w przypadku zaś Polconu w pierwszej kolejności trzeba brać pod uwagę możliwość spotkania z ludźmi, z grupą znajomych, cieszyć się wspólnie spędzonym czasem, korzystać z możliwości poznania nowych ludzi itp, zaś panele i prelekcje traktować jako dodatek do tego wszystkiego. W ten sposób na pewno człowiek się nie zawiedzie. 
wtorek, 6 sierpnia 2013 | By: Harashiken

Ogrody Księżyca

Autor: Steven Erikson
Tytuł: Ogrody Księżyca
Cykl: Malazańska Księga Poległych
Wydawnictwo: MAG
Oprawa: miękka
Liczba stron: 589
Status: posiadam
Ocena: 5+/6

Po miesiącach, a może i latach zapatrywań i podchodów sięgnąłem wreszcie po epickie dzieło Erikson'a. Z racji braku zdecydowania w kwestii wydania padło na formę ebooka, ale jak widać po ostatnim (w chwili pisania tych słów) stosiku, lektura zaowocowała czterema pierwszymi tomami na półce.

Przyznam, że o Eriksonie wiele słyszałem, wiele się naczytałem i miałem duże oczekiwania. Do tej pory w tej materii moim numerem jeden był Robert Jordan i... póki co tak zostanie. Nie można nie przyznać, że Malazańska Księga Poległych ma potencjał, nie da się jednak pierwszym tomem przebić wielotomowego cyklu. Jak będzie potem to dopiero zobaczymy.

Wiele osób straszy tym, że Erikson w pierwszym tomie zawiązuje zbyt wiele wątków, długo je rozwija i sprawia wrażenie zagubionego by dopiero na ostatnich kilkuset kartach pognać wydarzenia na łeb na szyję i wszystko ze sobą pięknie zgrać. Przyznaję, akcja rozkręca się pod koniec, ale to jakiś wyjątek w literaturze nie jest, a mnogość wątków zaprawionego czytelnika nie powinna wprawić w konfuzję.

Duży plus należy się za fakt, iż Erikson potrafi tworzyć wątki, które są dla czytelnika interesujące w tym samym stopniu, bądź też może nieinteresujące w tym samym stopniu, to już zależy od was. Tak czy inaczej nie zdarzyła mi się sytuacja by nudziły mnie jakieś wydarzenia czy postacie i bym chciał jak najszybciej czytać o innych, bądź też skupić się tylko na jednym wybranym wątku, który był najbardziej interesujący. Podobnie sprawa wygląda z samymi bohaterami, ciężko wybrać sobie ulubieńca, zwłaszcza że postacie są tu szare, nie ma skrajnie dobrych czy złych, a kiedy już kogoś wybierzemy może się okazać, że jego cele kolidują z kimś innym komu także źle nie życzymy.

Nakreślone w "Ogrodach Księżyca" wydarzenia to tylko wstęp do wielkiej całości. Genabackis i Wolne Miasta to tylko część ogromnego świata i jeden etap w podbojach Imperium Malazańskiego. Ale już ten pierwszy tom zapowiada rychłe kłopoty i ruchy innych potęg mogących co prawda zagrozić cesarzowej Laseen, ale także zniewolić ludność, której przecież teraz nie żyje się aż tak źle. Ponadto stworzony przez Eriksona świat to świat, w którym nie tylko ludzie prowadzą swoje gry. Mamy tu także rozległy panteon bóstw, a także ascendentów z których już w tym pierwszym tomie wielu miesza paluchami w kotle ludzkiego świata, a inni czekają za kulisami by w przyszłych tomach wkroczyć na scenę. Poza ludźmi i bogami wplecione zostają w świat także inne istoty, pradawne rasy, smoki, demony, a wszystko to tworzy spójną i logiczną całość.

Pierwsze wrażenie naprawdę bardzo dobre i z niecierpliwością spoglądam na kolejne tomy stojące na półce. Zachęcam każdego kto ma trochę czasu i nie boi się rozległych, wielowątkowych dzieł.
wtorek, 16 lipca 2013 | By: Harashiken

Vertical

Autor: Rafał Kosik
Tytuł: Vertical
Wydawnictwo:  Powergraph
Oprawa: twarda
Liczba stron: 431
Status: posiadam
Ocena: 5+/6

Vertical, moje pierwsze spotkanie z Kosikiem w formie powieściowej. Spotkanie jak najbardziej udane. Dorosła powieść z niebanalnym pomysłem na świat, w dodatku nie raz potrafiąca czytelnika zaskoczyć. Vertical to podróż po świecie, który mogliśmy już poznać z jednego z opowiadań Kosika "Wyprawa szaleńców".

Świat to liny, bezmiar pod nami, bezmiar nad nami, w dzień błękit i chmury w nocy gwiazdy zewsząd. Świat składający się wyłącznie z lin i zawieszonych na nich konstrukcjach zwanych miastami, konstrukcjach powoli choć niestrudzenie wspinających się ku górze, ku Celowi. Co było wcześniej? Dokąd zmierzają? Skąd przybyły? To pytania nad którymi nikt się nie zastanawia, ludzie żyją z dnia na dzień, dbają o codzienne sprawy, doglądają miasta, zapewniają sobie przeżycie nie zastanawiając się nad tak filozoficznymi zagadnieniami. Ludzie tak, za wyjątkiem naszego bohatera, ciekawego świata młodego chłopaka, który nie urodził tutaj lecz został znaleziony w jednej z sieci miasta służącej do łapania tego co zgubiły inne miasta wysoko nad nim.

Ciekawość i nadarzająca się niezwykła choć nieszczęśliwa sytuacja popycha chłopaka do szaleńczej podróży w dół ku Antycelowi, do miejsca początku i dalej ku odpowiedziom, albo też ku kolejnym pytaniom. Co znajdzie? Czego się dowie? I czego dokona w swym życiu ten jakże młody choć niezwykle bystry i pomysłowy chłopak? Nie można wiele powiedzieć by nie zdradzić zbyt dużo, będzie to jednak podróż niesamowita i ekscytująca. Podróż, w której między innymi dane mu będzie poznać trzy różne społeczeństwa. Społeczeństwa rozwijające się niezależnie od siebie, w odmiennych warunkach, każde z własną filozofią i sposobem na przetrwanie, inaczej tłumaczące zjawiska, które przecież doświadczają wszyscy. Trzeba również wiedzieć, że nie zawsze wszystko musi być takim jakie się z pozoru wydanie, nie raz nasuwające się czytelnikowi odpowiedzi mogą okazać się błędne, a pomysłowość autora zaskoczy.

Vertical to nie tylko wspaniała historia, to także pytania, które czasem każdy z nas powinien sobie zadać, bo opowieść o świecie Murka, bez wątpienia można odnieść i do naszego, a poszukiwanie odpowiedzi może się okazać niezwykle ważne. Jeśli zaczęliście jak ja od zbioru opowiadań to nie zniechęcajcie się bowiem powieści Kosika prezentują zupełnie inny poziom. "Mars" już czeka na półce, a "Kameleon" mam nadzieję, że wyjdzie wreszcie w twardej oprawie, bym mógł i w niego się zaopatrzyć. 
piątek, 5 lipca 2013 | By: Harashiken

Stosik #26

Ostatnio bieda ze stosikami, zresztą nie tylko z nimi, mam jednak cichą nadzieję na poprawę. Tym razem zamiast małych i częstych stosików prezentuję jeden duży, który będzie musiał wystarczyć na jakiś (oby niezbyt długi) czas. Co prawda rozsądniej byłoby uzupełnić moją agorową kolekcję Lema, jednak informacja o promocji dotarła do mnie na dzień po zamówieniu tych skarbów, więc cóż mówi się trudno. Tym razem stosik spod znaku uzupełniania biblioteczki o nowości.


Dam sobie spokój z tradycyjnym wyliczaniem w liście, każdy widzi co jest. Wreszcie się przekonałem do "Pieśni lodu i ognia", raz że liczyć na ładne niefilmowe wydanie nie ma szans, albo pewnie trzeba by czekać latami, dwa że dość mam już wszechobecnych fanów serialu i ton memów o GoT i masy spoilerów. Pora nadrobić zaległości i samemu zacząć ludziom spoilować :) Poza tym uzupełniam UW, która lubi szybko znikać, piękne wydanie Dick'a, zamykam trylogię Ryfterów, kontynuuje malazańską przygodę i dla dopełnienia rachunku za zakupy dorzuciłem "Czerwoną mgłę" (o której wspominałem w ostatniej recenzji bodajże) czyli powrót do świata "Czarnego horyzontu". Kiedy to wszystko przeczytam... nie wiem :) Mam nadzieję, że GoT jeszcze w tym roku, a reszta cóż, czas pokaże.

Natomiast tych, którzy tu jeszcze zaglądają, licząc na nowe recenzję informuję, że już niedługo coś się pojawi i zacznie pewnie pojawiać częściej. Pora zakasać rękawy i brać się do pracy, recenzje w toku!
poniedziałek, 17 czerwca 2013 | By: Harashiken

Czarny Horyzont

Autor: Tomasz Kołodziejczak
Tytuł: Czarny Horyzont
Wydawnictwo:  Fabryka Słów
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 272
Status: posiadam
Ocena: 5/6

"Czarny Horyzont" to ostatnia na moich półkach książka Kołodziejczaka, a także ta która najmniej mnie pociągała. Wbrew oczekiwaniom okazała się jednak bardzo dobrym wyborem, zdecydowanie lepszym niż opowiadania ze świata Dominium Solarnego, a to dość niespodziewane biorąc pod uwagę konwencję świata przedstawionego.

Konstrukcja dość niebezpieczna, szczególnie w odniesieniu do mnie. Połączenia fantsy i sf to coś co mnie ciekawi bo nie często na takie książki wpadam (to jest zdaje się moja trzecia po Friedman i Grzędowiczu), aczkolwiek splecenie ze sobą elfów i nowoczesnej technologii, a do tego osadzenie akcji w postapokaliptycznej Polsce? Nigdy nie przepadałem za fantastyką osadzoną w rzeczywistym świecie, a już w szczególności za tą odnoszącą się do Polski. Powodem pewnie jest to, że po fantastykę człowiek często sięga by oderwać się od naszej rzeczywistości, a nie o niej czytać choćby i nawet w odmienionej wersji. Niemniej już nie raz przekonałem się, że takie książki potrafią mi przypaść do gustu, a nawet zachwycić. 

Mamy więc niedaleką przyszłość, w której toczy się wojna między ocalałymi ludźmi, a barlogami (nie mylić z Balrogami od których niewątpliwie wzięły nazwę). Najeźdźcy przybyli nagle z innego Planu, co w tłumaczeniu na nasze można by nazwać równoległym światem/rzeczywistością. Przedarli się na naszą planetę siejąc zniszczenia, a ich magia i technologia zachwiały nie tylko naszą fizyką, ale i geografią. Ludzkość zapewne by sobie nie poradziła gdyby nie pomoc elfów, również przybyszów z innego Planu którzy toczą wojny z barlogami. Wnieśli oni do naszego świata nowe technologie (jak na przykład mithrilowo-drewniane satelity), wyszkolili ludzi w zakresie magii, przelewali własną krew w walce z najeźdźcą.

Sama historia tyczy się wydarzeń z życia dwóch ludzi, pułkownika Roberta Gralewskiego i jego przybranego syna Kajetana Kłobudzkiego, królewskiego geografa. Kajetan to człowiek doskonale wyszkolony i wyposażony przeciw barlogom i ich sługom jegrom. Zadaniem królewskiego geografa jest normowanie geografi, sporządzanie map nowych terenów, tworzenie bezpiecznych ścieżek dla innych poprzez tereny objęte przez najeźdźców. Tym razem został wysłany na niezwykle niebezpieczną misję daleko w głąb ziem barlogów gdzie powstaje coś co może zachwiać ledwo utrzymywaną równowagą sił.

Kołodziejczak prezentuje bardzo ciekawy świat, świat który musiał nie tylko dostosować się do nowego ładu, zreorganizować instytucje czy struktury miast, ale także powrócić do starych często wykorzenionych lub zamierających praktyk. Powróciła monarchia, koronowany elf przyjął imię Bolesława ku czci naszej historii. Powróciła do łask religia, mantry i modlitwy są niezwykle przydatne w magii. Należało zreorganizować strukturę miast i różnych ośrodków tak by ich ustawienie zapewniało jak najlepszą magiczną ochronę. A to wszystko tylko część zmian jakiej musiał się poddać nasz kraj by przetrwać. 

Pozycja może i nie zaskakująca i niesamowicie wciągająca ale na pewno ciekawa i warta uwagi tym bardziej, że najnowsza książka Tomasza Kołodziejczaka "Czerwona Mgła" osadzona jest w świecie Horyzontu i nawiązuje do Kajetana i jego ojca. Nie żałuję wyboru i poświęconego czasu i na pewno sięgnę w przyszłości po rzeczoną Mgłę, a i Was zachęcam do zapoznania się z tą lekturą.
poniedziałek, 27 maja 2013 | By: Harashiken

Opowieści z meekhańskiego pogranicza: Niebo ze stali

Autor: Robert M. Wegner
Tytuł: Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Niebo ze stali.
CyklOpowieści z meekhańskiego pogranicza
Wydawnictwo:  Powergraph 
Oprawa: twarda
Liczba stron: 677
Status: posiadam
Ocena: 5+/6

"Niebo ze stali" to pierwsza pełnoprawna powieść, a zarazem kontynuacja dwóch zbiorów opowiadań osadzonych w krainie Meekhanu. Wegner wyraźnie działa według schematu, po czterech głównych bohaterach, dwóch zbiorowych i dwóch normalnych przyszła pora na zaplecenie ich losów. W "Niebie..." zbiegają się drogi Czerwonych Szóstek i części członków czardanu Laskolnyka, a wydarzenia na świecie stają się coraz bardziej tajemnicze.

Kenneth wraz z kompanią nieoficjalnie pomaga w przeprawie przez góry wozakom wracającym do domu. Jednocześnie muszą też z rozkazu tutejszego dowódcy rozwikłać tajemnicę zaginięć. W całej okolicy znikają nie tylko pojedynczy ludzie, ale także i całe patrole straży. Kaileen i Daghena na rozkaz Laskolnyka pomagają szczurom w rozwikłaniu zagadki brutalnych morderstw i zaginięć, które mają miejsce coraz bliżej pewnego szczególnego punktu. Kilku innych członków czardanu towarzyszy  zaś kolumnie wozów.

Tak jak i w opowiadaniach i tu Wegner wypada rewelacyjnie, lekki styl i wartka akacja. Na początku drażnić może rozbicie akcji na nie tylko wyżej wspomniany oddział Kennetha i członków czardanu, ale także córki And'ewers'a, jednak ma to swój cel, który w sumie nawet dość szybko się ujawnia.

Ciekawe historie bohaterów to jednak nie wszystko, autor od początku wplatał w nie tajemnicze elementy i siły, które do tej pory ciężko było ułożyć w jedną całość. Nadal jest to niemożliwe, nadal zdaje się brakować wielu elementów by dopełnić całości jednak w "Niebie..." wreszcie dowiadujemy się więcej niż w dwóch poprzednich częściach cyklu. Jak jednak mają się nowe elementy do tych, które już udało się zgromadzić? Zdaje się, że minie jeszcze wiele czasu nim przyjdzie nam ogarnąć całokształt tajemniczych postaci pojawiających się coraz częściej w Meekhanie i ich rolę w nadchodzących wydarzeniach.

Podsumowując był to naprawdę dobry tom, trzyma poziom i z chęcią chwycę po kolejny choć jak przypuszczam tam przyjdzie nam śledzić losy Altsina i Yatecha, zaś moimi zdecydowanymi faworytami są czerwone szóstki :) Zachęcam więc bo tym, którym podobały się opowiadania, powieść nie może się nie spodobać, choć może się okazać odrobinę słabsza.
środa, 22 maja 2013 | By: Harashiken

Stosik #25

Po okresie posuchy oto nadchodzi najnowszy stosik:


Co prawda bardzo skromny, ale za to z listy książek, na które poluję.

Ostatni Patrol - Siergiej Łukjanienko, ostatni tom serii o patrolach, zatem do zdobycia pozostaje mi już tylko najtrudniejszy "Patrol Zmroku".
Woda Śpi - Glen Charles Cook, przedostatni tom starego wydania historii o Czarnej Kompanii. Do zdobycia zostają jeszcze "Srebrny grot" i "Żołnierze żyją".


niedziela, 19 maja 2013 | By: Harashiken

Trylogia Clay'a

Autor: Jeffrey Ford
Tytuł: Fizjonomika, W labiryncie pamięci, Rubieże
CyklTrylogia Clay'a
Wydawnictwo: Solaris
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 769
Status: posiadam
Ocena: 4/6

Cley to Fizjonomista Klasy Pierwszej najzdolniejszy człowiek Drachtona Nadolnego władcy i twórcy Dobrze Skonstruowanego Miasta. Świat trylogii to świat, w którym rządzi fizjonomika. Dobrze wyszkolony fizjonomista potrafi za pomocą odpowiednich przyrządów na podstawie fizjonomii człowieka określić jego predyspozycje, umiejętności, cechy charakteru, a co najważniejsze to czy jest on winny zarzucanych mu przestępstw czy też nie. Takiemu winnemu nieszczęśnikowi pozostaje modlić się o szybką śmierć, bowiem w przeciwnym wypadku stanie się obiektem szalonych fizjonomicznych eksperymentów tyrana Drachtona.

Cley zostaje wysłany na Rubieże do małego miasteczka Anamasobii gdzie ma zbadać tajemnicę kradzieży pewnego niezwykle ważnego owocu, rzekomo pochodzącego z Ziemskiego Raju. Co jednak jeśli niezłomna logika zaczyna zawodzić, a nieomylna fizjonomika nie wystarcza by pojąć zachodzące w miasteczku zjawiska?

Nasz Fizjonomista, to bohater jakiego nie często można spotkać. Zimny, okrutny, cyniczny, praktycznie pozbawiony kręgosłupa moralnego, bezwarunkowo oddany swojemu szalonemu panu. Dopiero nadchodzące wydarzenia mogą otworzyć mu oczy na otaczający go świat i doprowadzić do zrewidowania swoich poglądów i zmiany postępowania.

Pierwszy tom przedstawia takie właśnie wydarzenia, wydarzenia które zmieniają jego spojrzenie na świat, wstrząsają nim dogłębnie i wywierają diametralne zmiany w charakterze i zachowaniu. Kolejne dwa to podróż wgłąb siebie i w głąb nieznanych krain w poszukiwaniu pomocy i ratunku, przebaczenia, szczęścia i spokoju.

Trylogia Clay'a to coś zupełnie innego od wszystkiego co do tej pory czytałem. Książki ze wszech miar dziwne, odmienne i specyficzne. Panujący tu klimat, pewna dawka surrealizmu i bohater sprawiają, że lektura jest dość niezwykła, po prostu inna od tego co do tej pory miałem w rękach i trzeba samemu chwycić za książkę by to poczuć.

Mnie z początku ciężko było przywyknąć do tego świata, choć nie był to czas stracony, a ostatni tom okazał się zdecydowanie najlepszy z trylogii, jego lektura zaś znacznie przyjemniejsza i płynniejsza od pozostałych. Zdecydowanie nie jest to pozycja dla każdego jej specyfika i inność może odstraszyć, jeśli jednak nie boicie się tej odmienności zachęcam do sięgnięcia po dzieło Forda.
środa, 17 kwietnia 2013 | By: Harashiken

Zamek Lorda Valentine'a

Autor: Robert Silverberg
Tytuł: Zamek Lorda Valentine'a
CyklKroniki Majipooru
Wydawnictwo: Solaris
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 617
Status: posiadam
Ocena: 4/6

Podczas lektury znów dopadł mnie niż czytelniczy, przez co pierwszy tom "Kronik Majipooru" męczyłem ponad miesiąc. Niemniej jednak czas ten nie przekłada się na poziom książki. Miałem pewne obawy sięgając po "Zamek Lorda Valentine'a", jest to niby klasyka, niby wypada znać, a z drugiej strony krąży wiele opinii, które nie zwiastują nic dobrego.

Valentine budzi się na wzgórzu w okolicy miasta Pidruid z sakiewką pełną pieniędzy jednakże pozbawiony wszelkich wspomnień z przeszłości. Kim jest? Skąd się tu wziął? Nie zdradzę chyba wiele jeśli powiem to czego doświadczony czytelnik domyśli się już po kilku kartach powieści. Valentine to tak naprawdę Koronal Lord Valentine najwyższy jeśli nie liczyć Pontifexa władca Majipooru, który w podstępny sposób został pozbawiony tronu i zastąpiony kimś innym. Jak nietrudno się domyślić czeka nas podróż pełna przygód, której celem jest tytułowy Zamek i konfrontacja z uzurpatorem.

Nie znajdziecie tu nic nowego, typowa klasyka bazująca na podróży, zbieraniu towarzyszy, odkrywaniu prawdy o samym sobie i ciągłym wpadaniu i wyplątywaniu się z tarapatów by w końcu zmierzyć się ze złem zagrażającym ładowi planety. Czy jednak są to wady? Dziś wypada słabo to pewne i nie ma się co dziwić skoro w obecnym zalewie fantastyki by zostać zauważonym trzeba napisać naprawdę coś niesamowitego. "Zamek..." jednak został napisany ponad trzydzieści lat temu, więc nie oczekujmy, że nadal będzie rzucał na kolana i trzymał w napięciu i zaskakiwał na każdym kroku. Co poniektórzy przecież uważają, że nawet "Władca Pierścieni" nie zasługuje na swoją pozycję ;) Pomimo niewątpliwej wtórności na tle mnogości dzisiejszej fantastyki książka posiada elementy dla których warto się z nią zapoznać.

Na uwagę na pewno zasługuje świat. Nie jest to typowe fantasy, Majipoor jest ogromną planetą o historii sięgającej kilkunastu tysięcy lat, na której w zgodzie i harmonii żyje kilka różnych ras. Choć dawno już zatracono umiejętności wytwarzania zaawansowanej technologii to nadal można znaleźć jej pozostałości. Miotacze energii którymi posługuje się wiele osób, genetycznie zmodyfikowane zwierzęta, zaawansowane maszyny do utrzymywania klimatu na Górze Zamkowej czy inne do tworzenia przesłań sennych dla mieszkańców planety. Majipoor posiada nawet port kosmiczny choć niewiele o nim zostało wspomniane. Świat jest niezwykle barwny i ogromny, różnorodne rasy, zwierzęta i rośliny, gigantyczne wielomilionowe miasta i inne cuda, które dane nam będzie poznać podczas lektury Kronik. Drugim istotnym elementem jest interesujący aparat władzy. Majipoorem, całą gigantyczną planetą rządzą jedynie cztery osoby. Pontifex będący rzeczywistym władcą, Koronal rządzący w jego imieniu, Król Snów zsyłający na ludzi przesłania i koszmary i Pani Wyspy zsyłająca na ludzi dobre sny i przesłania. Wszyscy powiązani, choć tak od siebie oddaleni, to na tej czwórce opiera się ład i porządek planety.

Pewnym zgrzytem są jednak dialogi, które czasem bywają naprawdę naiwne, a bohaterowie nie licząc Valentine są kiepsko zarysowani. Sam Valentine bywa irytujący, szczególnie jego niechęć do wszelkiej przemocy i zabijania, dość ciężkostrawna w przypadku człowieka, który idzie odebrać to co mu ukradziono i uratować wielomiliardową ludność planety spod rządów szaleńca.

O zgrzyt zębów przyprawiła mnie też "wielka bitwa" na Górze Zamkowej. Tysiące żołnierzy po obu stronach bezładnie tłukących się ze sobą w jednym wielkim chaosie, zero taktyki, zero dowodzenia, zero manewrów, ot wrzucić do kotła, wymieszać i zobaczyć co wyjdzie. Jeszcze, żeby tego było mało przez środek tego chaosu przeciskał się w pojedynkę nie kto inny jak Valentine i zmierzał do dowódcy przeciwników, który to był jego przyjacielem z dzieciństwa. Nie uwierzycie ale udało mu się, nikt go nie zatrzymał, a potem jeszcze ta próba zatrzymania rozpędzonej machiny wojennej, dwóch pogodzonych dowódców próbujących opanować lejące się armie, śmiech na sali po prostu.

Sama historia toczy się jednotorowo, pozbawiona jest jakichkolwiek wątków pobocznych, ot prosta i często naiwna wędrówka do celu przez znaczną część krainy. Wszelkie zdawać by się mogło poboczne przygody służą dołączeniu (bądź czasem odłączeniu) kolejnych członków naszej bohaterskiej grupy.

Zakończenie również pozostawia trochę do życzenia. Choć jest to dopiero pierwszy tom cyklu to nic nie sugeruje byśmy w kolejnych śledzili losy tych samych bohaterów, zatem dobrze by było dowiedzieć się jak dalej potoczyły się ich losy, a jedyne co otrzymujemy to występ żonglerów na uczcie Koronala. Podsumowując nie jest to wybitna lektura, ale czyta się ją całkiem przyjemnie, a po utyskiwaniach i narzekaniach w wielu wypowiedziach, obawiałem się czegoś znacznie gorszego. Przede wszystkim też wypada zdecydowanie lepiej niż w recenzjach, bo i moja zdaje się nie wyszła zbyt pozytywnie, a ocena niska przecież nie jest. Na pewno sięgnę w przyszłości po kolejne tomy, a i was zachęcam do zapoznania się z dziełem Silverberga.
wtorek, 2 kwietnia 2013 | By: Harashiken

Pyrkon 2013 - relacja i stosik #23

Kolejne trzy cudowne dni czyli kolejny konwent! Tym razem nie tylko mogę przyrównać go do innych, ale także i do samego zeszłorocznego Pyrkonu. Możliwość obecności na kolejnym Pyrkonie to zdecydowanie najlepszy aspekt nieskończenia się świata w 2012 roku :)

Pyrkonowy asortyment wchodzący w skład akredytacji.
Tym razem początek znacznie lepszy, podróż w towarzystwie kilkuosobowej ekipy i zaplanowana tak by być przed czasem, a nie jak ostatnio na styk. Podróż przebiegła przyjemnie, za wyjątkiem typowej dla naszego pięknego kraju skrajności. Za oknem hulał wiatr straszący odmrożeniami, a w pociągu tyłki smażyły się na siedzeniach od podkręconego na maksa ogrzewania. Wcześniejszy wyjazd opłacił się bardzo ponieważ po wejściówki czekaliśmy prawie 2,5h. Kolejka, kolejką ale jeszcze na dodatek w ramach dodatkowej atrakcji system akredytacji musiał paść na dobre pół godziny. Przynajmniej w tym roku udostępnione zostały zachodnie wejście dzięki czemu nie trzeba było okrążać całego terenu konwentu, a oczekiwanie w kolejce odbywało się pod dachem w sprzyjających warunkach temperaturowych. Kolejnym plusem tegorocznego Pyrkonu były dodatkowe noclegi na terenie konwentu w jednym z pawilonów. Nocleg ten miał jednak jeden minus, przy tak dużej powierzchni w dodatku oszklonej z jednej strony, temperatura w nocy była cokolwiek niezadowalająca, ale o tym później.

Kiedy już zapadła z mojej strony decyzja o ulokowaniu się na terenie konwentu wraz z kilkoma innymi osobami z grupy, pognaliśmy na prelekcje. Zanudzać was relacją niefantastycznych paneli nie będę, wspomnę zatem tylko o tych o fantastykę się ocierających. Pierwszego dnia był to panel "Między mangą, a fantastyką" gdzie prowadząca prezentowała różne anime w konwencji fantasty (jak choćby Claymore, Berserk czy Record of Lodoss war). Poza tym, zaliczyłem także spotkanie autorskie z Rafałem Kosikiem. Pół godziny przegadane o serii młodzieżowej "Felix, Net i Nika" i ekranizacji "Teoretycznie Możliwej Katastrofy", która niezbyt Kosikowi do gustu przypadła. Kolejne pół było już poświęcone twórczości dla starszych czytelników, tu jednak nie padły żadne interesujące informacje, za wyjątkiem może terminu wydania kolejnego tomu zbioru opowiadań:

"Marcin "Bronsiu" Bronhard: to kiedy następny tom opowiadań?
Rafał Kosik: a co odpowiedziałem Ci ostatnim razem kiedy mnie o to pytałeś? (chyba około rok temu)
Marcin "Bronsiu" Bronhard: że kiedy skończysz pisać obecny tom Felixa.
Rafał Kosik: no to ta odpowiedź jest nadal aktualna."*

* nie jest to oczywiście dokładny cytat, a ogólny sens jaki udało mi się zanotować w mojej i tak już przepełnionej (w większości głupotami) pamięci.

Spotkanie z Kosikiem zakończyło się również rozdawaniem autografów, na które niestety czasu nie miałem. Liczyłem na autograf Kosika i liczyłem na dyżur autografowy jak to miało miejsce z innymi autorami, jak się jednak później okazało była to jedyna szansa bowiem Kosik dyżuru nie miał. Cóż trudno innym razem się zakręcę, będę już wtedy przynajmniej po lekturze pierwszej z jego powieści.

Reszta czasu wypełniona była niezwiązanymi z fantastyką prelekcjami, grą w planszówki (tym razem również z fantastyką niezwiązane) i polowaniem na jakieś okazy jedzenia. Tegoroczny Pyrkon to pierwszy Pyrkon podczas, którego prelekcje odbywały się non stop. O 3 w nocy czekał nas konkurs ogólny z wiedzy o anime. Rezultat - pierwsze miejsce rzutem na taśmę i 20 pyrfuntów na osobę, za które to nabyłem poniższy dwuelementowy stosik:

1) piąty tom Malazańskiej Księgi Poległych
2) drugi tom Sagi o Krukach autorstwa James'a Barclay'a.
Następnie godzinka "snu" we wspomnianych wcześniej warunkach czyli niedopompowanym materacu spoczywającym na ziejącej zimnem podłodze i kolejny dzień zmagań :) Dlaczego "snu"? Powrót o 5, a nim zdążyliśmy zmrużyć oko pojaśniało, a radosny głos płynący z megafonu oznajmił, iż skończyła się cisza nocna i najwyższa pora wstawać i lecieć na kolejne prelekcje. Może i nie było to powodem do porzucenia prób przespania się bo w końcu kolejny punkt programu miał być o 8, ostatecznie wypadł o 11 (nie wiem czemu nie pytajcie, nie sposób teraz ustalić co do tej pory robiłem i czemu coś poomijałem), ale już narastający gwar powoli budzących się i wstających osób skutecznie zniechęcił mnie do dalszych prób zmrużenia oka.

Sobotni poranek zaczął się leniwie, odpuściliśmy poranne panele, był więc czas na zakręcenie się w okół jedzenia. Zimno skutecznie zniechęciło mnie do jakiegoś lepszego jedzenia w postaci chociażby Mac'a, a konwentowe żarcie czynne było dopiero od 9, z czego na dostawę pizzy trzeba było jeszcze dłużej poczekać. Rozejrzałem się więc w krainie stoisk z badzikami i innym asortymentem konwentowym, czego efektem są poniższe nabytki:
Nabyte przypinki anime, brakuje dwóch otrzymanych w prezencie,
które zapodziały się przy robieniu zdjęć.
Jak doskonale widać przypinki nie mające nic wspólnego z anime i fantastyką,
ale odmówić sobie nie mogłem, zwłaszcza że były to ostatnie.

Dalsza część soboty upłynęła głównie pod znakiem autografów i fantastyki. Zrezygnowałem tylko ze spotkania z Kossakowską i jej autografu (też nie mam teraz pojęcia co mnie wtedy zajęło), a poza tym zaliczyłem spotkania z Grzędowiczem, Kołodziejczakiem i Dukajem. Niestety Dukaj i Wegner byli w tym samym czasie, a że Wegner bywa na większości konwentów, a z nazwiskiem Dukaja w liście gości spotkałem się po raz pierwszy to wybrałem jego. Względem autografów zdobyłem podpis Dukaja, Kołodziejczaka, Mastertona i kolejny Wegnera. Ten trzeci dzięki dobrej duszy jednego z pyrkonowiczów. Na każdy dyżur autografowy przeznaczona była godzina, przezornie opuściłem prelekcję Kołodziejczaka 15 minut wcześniej by zająć dobre miejsce w kolejce do Mastertona lecz po wyjściu z sali oczom moim ukazała się kolejka ciągnąca się od stołu autora przez cały korytarz i jeszcze zakręcająca gdzieś pod koniec. Zrezygnowałem udając się na inną prelekcję, a po powrocie w to samo miejsce po godzinie na dyżur Dukaja zobaczyłem, że Masterton nadal tam siedzi, a kolejka nadal liczy sobie tyle samo osób, tyle że już innych. Jak wspomniałem dzięki jakiejś dobrej duszy, która obstawiła swoimi ludźmi obie kolejki (i do Mastertona i do Dukaja bowiem do niego kolejka też ładna się ustawiła) i tylko jednej książce do podpisu zdobyłem choć nie osobiście autograf Mastertona (dzięki Ci nieznany mi człowieku!). Najgorzej z tego wszystkiego miał chyba Wegner, bowiem w obliczu dwójki pozostałych nie wyklarowała się chyba żadna kolejka do niego i zwijał się już kiedy przebiłem się do niego z książką moją i pyrkonowicza, który trzymał w tym czasie kolejkę do Dukaja. I tym oto sposobem +3 do autografów:

















Jeszcze krótko o rozmowach z autorami. Krótko bo nie ma o czym opowiadać, trzeba było przyjść i posłuchać, bowiem były to zwykłe pogadanki i żadne ważne informacje tam nie padały, o których można by wspomnieć. Grzędowicza jak zawsze słucha się bardzo przyjemnie, rozmowa toczyła się głównie w okół ostatniego tomu PLO. Padło między innymi pytanie odnośnie zakończenia i powiedzieć wam mogę, iż dokładnie takie było od początku zaplanowane i autor niczego nie zmieniał choć wspomniał, że trochę je ułagodził. Dukaja niestety nie trawię, choć podczas spotkania wydał się człowiekiem sympatycznym to język jakim się posługuje w ogóle do mnie nie dociera, tym bardziej po nieprzespanej nocy. Tak czy inaczej to za wysokie progi na moje nogi. Natomiast spotkanie z Kołodziejczakiem było również bardzo sympatyczne choć ten autor wielką popularnością na Pyrkonie się nie cieszył. Raz, że mało ludzi przybyło po autografy, dwa że spotkanie z nim odbyło się nie na auli jak z innymi, a w zwykłej salce która w dodatku nawet się nie wypełniła. Rozmowa krążyła głównie w okół świata "Czarnego Horyzontu" (akurat jego zabrałem do podpisu) w którym osadzona jest ostatnia powieść Kołodziejczaka "Czerwona Mgła". To tyle w kwestii spotkań z autorami.

Autografy i spotkania to dopiero połowa konwentowej soboty, jednakże dalsza jej część była już znacznie luźniejsza, panel o najlepszych AMV i o One Piece uzupełnione łażeniem po stoiskach i graniem w planszówki i kilkoma urywanymi mniej interesującymi prelekcjami. Skończyliśmy o 2, zatem do 6 rano kiedy to był zaplanowany panel o Naruto można było spokojnie się przespać. Tym razem przezornie w ramach noclegu wybraliśmy własne torby jako poduszki i przytulny, ciepły i wyłożony dywanami korytarz jednego z konwentowych budynków (gdzie miało miejsce większość prelekcji) na sleeproom. Jak się okazuje nie byliśmy jedyni, być może nie każdemu chciało się wracać, być może inni również zrazili się zimnem w hali noclegowej, dlatego też korytarz okupowany był przez ludzi śpiących na podłodze, na znalezionych fotelach czy też na parapetach. Byle tylko wyrwać kilka godzin na sen i jazda dalej :)

Ostatni dzień upłynął już spokojnie, wspomniany wcześniej poranny panel o Naruto, konkurs wiedzy o SAO (zakończony jak przewidywaliśmy klapą), później miałem udać się na "O warunkach istnienia prawdy w świecie zmrożonej historii. (Nie)prawda w "Lodzie" Dukaja", ale uznałem że jest to ponad moje siły w obecnym stanie niewyspania. Ostatnią prelekcją było "Mechy i Anime" na której przedstawiono kilka anime z udziałem mechów, a także podjęta została próba stworzenia własnego anime tj. fabuła, bohaterowie etc. Wyszło komicznie i kto nie był niech żałuje, ale przytaczać naszego dzieła nie będę to nie miejsce na m&a. 

Potem już tylko szukanie się, pożegnania, zbieranie rzeczy i heja na pociąg, który tym razem dzięki wspaniałemu Pyrkonowi był za darmo! Każdy kto podróżował za pośrednictwem Przewozów Regionalnych po otrzymaniu specjalnego stempelka, mógł wrócić na tym samym bilecie o ile oczywiście trasa się zgadzała.

Podsumowując, Pyrkon jak zawsze dopisał, świetne towarzystwo, świetne atrakcje, wszystko ogółem na najwyższym poziomie. Jeśli tak dalej pójdzie ciekaw jestem czy hale Targów Poznańskich wystarczą może nie za rok ale chociażby już za dwa-trzy. Jedyne co nie dopisało to pogoda i choć niektórzy przyczepić by się mogli, że w tym roku było mniej interesujących prelekcji to dla mnie był to na swój sposób plus. Odrobina wytchnienia i trochę przerwy dużo dają, bowiem w zeszłym roku było to chaotyczne bieganie między salami bez chwili na odpoczynek czy posiłek. Ach no i minusem są sale, większość małych i dusznych kiedy zwali się tam dziki tłum, który siedzi gdzie popadnie, przydałyby się większe sale albo lepsza organizacja, chyba że co bardziej prawdopodobne wszystkie prelekcje są tak wypchane, a nie tylko akurat te na których byłem. Tak czy inaczej nie umywa się to na pewno do strasznych warunków panujących na Polconie we Wrocławiu gdzie sale były dwa razy bardziej wypchane i często gęsto źle dobrane względem popularności.

Zatem kto nie był ma czego żałować, gorąco zachęcam do zawitania do Poznania za rok, będę tam na pewno i nawet armageddon mnie nie powstrzyma (ale zwykłe chorubsko już pewnie tak :D). W planach mam i Polcon i Pyrkon i być może coś innego co się trafi po drodze, choć jeszcze nie wiem co to może być.
sobota, 30 marca 2013 | By: Harashiken

stosik #24

Kolejny stosik tym razem zdominowany przez Lema. Zdecydowałem, że nie ma co liczyć na magiczną okazję na allegro jak to miało miejsce z pierwszą serią dzieł tegoż autora i należy się wreszcie zabrać za jej skompletowanie. Poza tym przemawiał jeszcze za tym fakt, iż lemowskie zapasy na stronie mojego dyskontu powoli się wyczerpywały, stąd też ledwie 8 z 17 tomów.


Wymieniać nie będę, tytuły każdy widzi. Nie wszystko to fantastyka, ale wszystko na pewno kiedyś przeczytam, pytanie tylko kiedy to "kiedyś" nastąpi. Niczym wisienka na torcie, ósmy już tom cyklu Adriana Tchaikovskiego - Cienie Pojętnych. Na żywo wygląda niewiele lepiej niż w sieci i naprawdę lepiej go nie porównywać do pozostałych. Miejmy nadzieję, że ostatnie dwa nie będą brały z niego przykładu.

Natomiast po świętach pojawić się powinna relacja z Pyrkonu, o ile oczywiście w końcu ją napiszę :) A tymczasem życzę wszystkim Wesołych Świąt Wielkanocnych i szybkiego ubytku śniegu za oknami ^^
czwartek, 28 marca 2013 | By: Harashiken

Głowobójcy

Autor: Tomasz Kołodziejczak
Tytuł: Głowobójcy
CyklDominium Solarne
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 311
Status: posiadam
Ocena: 3+/6

Po trochę słabszym "Schwytanym..." chętny na dalsze przygody z Dominium Solarnym chwyciłem po zbiór opowiadań osadzony w tym właśnie uniwersum i... zawiodłem się. Na pewno nie jest to lektura zła, co to to nie, jednak po tym co naczytałem się o Dominium w poprzednich tomach spodziewałem się znacznie bardziej "soczystych" opowiadań, ukazujących okropności tej kosmicznej machiny.

Sześć opowiadań i gra paragrafowa i to chyba ona jest najciekawszym elementem zbioru. Tytułowi "Głowobójcy", "Dotyk pamięci", "Lotniarz" i "Wrócę do ciebie, kacie" to opowiadania, o których warto wspomnieć. Pozostałe dwa czyli "Nocny koncert" i "Nocni żeńcy" nie wywarły na mnie zbytnio wrażenia, były nijakie i mało interesujące. Ot opowieść o pracach archeologicznych i odkrytych pozostałościach innej rasy, a także o wypadku promu kosmicznego i spotkaniu z "szaloną" sektą ekologicznych fanatyków.

Co zaś się tyczy pozostałych opowiadań to na dobrą sprawę ich największym atutem jest to, że były lepsze od wspomnianych dwóch.

"Głowobójcy" to odrobina kryminału w kosmicznej otoczce. Ekipa zajmująca się terraformowaniem planet musi zmierzyć się z problemem ekologicznych terrorystów, którzy biorą ich sobie za cel. Główny bohater, jeden z pracowników ma za zadanie przeprowadzić śledztwo i odkryć kto i w jaki sposób dokonuje zabójstw. Do pomocy ma przydzielonego z Dominium "zombie". Jest to wynalazek współczesnej technologii, żywe ciało pozbawione "gospodarza" przez które po specjalnym przygotowaniu mogą łączyć się i wykorzystywać je oddaleni o lata świetlne specjaliści Dominium, w tym przypadku lekarz, informatyk i przedstawiciel Dominium. Opowiadanie dobre choć na kolana nie rzuca i co dziwne ukazuje DS w raczej dobrym świetle, jako całkiem przyjaznych współpracowników.

"Dotyk pamięci" to historia zakazanej miłości na planecie na której wszelkie aspekty życia podyktowane są przez tamtejszą religię. Pozbawione akcji opowiadanie, przepełnione jest emocjami pary, której nieszczęściem było urodzić się na takiej planecie. Jednocześnie opowiadanie ukazuje praktyki często stosowane w Dominium. Dostatecznie bogate sekty czy kulty mogły wykupić całe planety często oddalone od najbliższej bramy hiperprzestrzennej dzięki czemu spokojnie z dala od intruzów kultywowały swoje wyznania.

"Lotniarz" to opowieść ukazująca stowarzyszenie miłośników ekstremalnych doznań. Lotniarstwo jest tu nie tylko czymś co można by nazwać sportem ekstremalnym ale i sposobem na życie dla niektórych ludzi. Lata ciężkich ćwiczeń, nowoczesna technologia w postaci sprzęgów, kombinezonów itp i już można samodzielnie odbyć w atmosferze gazowych planet. Tyle tylko, że choć doznania na pewno są niesamowite i warte wysiłków to najmniejszy błąd może kosztować życie. Dlatego też do klanu lotniarzy przyjmuje się tylko nielicznych, podczas gdy reszta amatorów lotniarstwa zadowolić się musi zadowolić się lotami kontrolowanymi i asekurowanymi przez doświadczonych lotniarzy. Opowiadanie dobre, trochę akcji, trochę dramatyzmu, piękno kosmosu, a także ukazanie Dominium od strony tak licznych i różnorodnych sekt, klanów i zrzeszeń.

"Wrócę do ciebie, kacie" to kolejne opowiadanie o planecie zdominowanej przez wyznawców specyficznej wiary. Choć mieszkańcy planety nie byli zamknięci na innych, a planeta była popularna wśród turystów, rządziła się swoimi specyficznymi prawami. Każde miasto posiadało swojego kata, który wymierzał na publicznych egzekucjach sprawiedliwość skazanym przez sąd. Jak nietrudno się domyślić takim katem jest główny bohater, któremu nieszczęśliwie przyszło ściąć członka sekty Wdowców. Nie zagłębiając się w szczegóły rzeknę tylko, że ich wyznanie opiera się na klonowaniu, więc śmierć nie jest dla nich ostateczna. Nieszczęśliwie się stało, że tożsamość skazanego została odkryta dopiero po egzekucji, a w trakcie tejże, skazany obiecał wrócić i się zemścić. Konflikty pomiędzy różnymi sektami, grupami wyznaniowymi, czy prawami jakimi rządzą się planety wspólnoty Dominium to jeden z wielu problemów z jakimi muszą sobie radzić tak różnorodne imperia kosmiczne.

Jeśli ktoś jest fanem Kołodziejczaka to oczywiście jest to pozycja obowiązkowa, w przeciwnym wypadku jednak, zwłaszcza jeśli jesteście już po lekturze przygód Daniela Bondaree i macie ochotę na więcej to zbiór ten może was rozczarować. 
czwartek, 21 marca 2013 | By: Harashiken

Pyrkon 2013

Pyrkon!!!!

Więcej do powiedzenia nie mam, kto nie jedzie niech żałuje :) Innym do zobaczenia jutro!
poniedziałek, 11 marca 2013 | By: Harashiken

Okrutny wiatr - Zapada cień wszystkich nocy

Autor: Glen Cook
Tytuł: Zapada cień wszystkich nocy (Okrutny Wiatr)
CyklKroniki Imperium Grozy
Wydawnictwo: Rebis
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 258
Status: posiadam
Ocena: 3+/6

"Czarna Kompania" to sztandarowe dzieło Cooka, za które pewnie niejeden czytelnik pokochał autora. Jak jednak genialny z perspektywy CK Cook prezentuje się w innych dziełach? Reedycja "Kronik Imperium Grozy" w postaci zbiorczego wydania graficznie przystającego do wydanych jakiś czas temu zbiorczych przygód Kompanii to jak się wydaje idealny sposób by to sprawdzić. Na pewno nie spodziewałem się fajerwerków, "Zapada cień wszystkich nocy" ujrzał światło dzienne na pięć lat przed pierwszym tomem osławionej Kompanii, więc błędem byłoby spodziewać się kolejnego wielkiego dzieła. Liczyłem jednak jeśli nawet nie na wciągającą historię i genialnych bohaterów to chociaż na świetny styl i czarny humor Cooka. Niestety najwyraźniej na "Kronikach Imperium Grozy" autor dopiero szlifował swoje umiejętności co wyraźnie widać podczas lektury.

Historia nie wciąga od samego początku, ba niektórych nie wciągnie aż do końca zapewne. Królowie Burz, Gwiezdny Jeździec i inne potężnie i magicznie brzmiące nazwy i imiona jak przysłowiowa marchewka na kiju nęci i daje nadzieję na coś ciekawego jednak jak wkrótce wychodzi na jaw, że to tylko czcze życzenia. Bohaterowie choć z pozoru ciekawi często zachowują się absurdalnie bądź wykazują nieziemski brak logiki. Choćby Królowie Burz ponoć magowie, a czarów ich jak igły w stogu siana szukać. Potrafią władać pogodą dzięki magicznemu instrumentowi bez którego nawet iskry nie wywołają o jakimś bardziej skomplikowanym zaklęciu nie mówiąc. W dodatku owi panowie planują odbudować dawno upadłe imperium dysponując tylko twierdzą, w której żyją i mając pod sobą kilkuset zbrojnych. Brawo! Cóż za zapał, cóż za ambicje! Co za tupet! Mamy też Varthlokkura długowiecznego maga, który zdobył złą sławę doprowadzając kiedyś do upadku jedno imperium. Zrobił swoje, osiągnął cel i stracił zainteresowanie życiem. Kurcze facet może być wiecznie młody! Co za życie, może podróżować, odkrywać tajemnice świata, prowadzić magiczne eksperymenty, szukać większej potęgi, parać się różnymi zawodami, szukać przelotnych przyjaźni czy miłostek, zamiast tego zaszywa się z innym staruchem w wieży i postanawia bezczynnie czekać aż los ześle mu tą jedyną! Ponadto cały czas posługuje się tym samym imieniem, przez kilkaset lat, a potem dogadać się z ludźmi nie może bo wszyscy robią w gacie na dźwięk jego imienia i chyba tylko galaretowate nogi nie pozwalają im umknąć czym prędzej sprzed oblicza naszego maga. A facet w sumie nigdy jakiejś większej krzywdy niewinnym ludziom nie wyrządził. Pomyślałby kto, że przez kilka stuleci ludzie zapomną, ale nie chyba nawet przygłupi pastuch wie kto zacz i gdzie mieszka. Albo na przykład wrogowie, którzy przed chwilą się podchodzili, zdradzali, podrzynali sobie gardła i wyniszczali wzajemnie podają sobie ręce by uratować kogoś kogo losem do tej pory niespecjalnie się przejmowali. Absurdy, które rażą doświadczonego czytelnika.

Ja wiem, tak czarno na białym wywleczone wszystkie brudy brzmią strasznie i mogą sprawić, że potencjalny czytelnik ucieknie z krzykiem jak wieśniacy usłyszawszy imię Varthlokkur, jednak to jedna z tych książek, której zalety ciężko jednoznacznie określić, a jednak pomimo swoich wad nie jest wcale pozycją niewartą uwagi. Zabrzmi to może teraz śmiesznie, ale nie zrażajcie się moimi narzekaniami i dajcie książce szanse, podobno późniejsze tomy choć może nie osiągają poziomu "Czarnej Kompanii" to przynajmniej zdecydowanie się poprawiają.

Za błąd można by uznać niechronologiczne wznowienie cykli autora. Czy tak jest naprawdę? Lepiej byłoby wydać wznowienie od pierwszego cyklu jakim są "Kroniki Imperium Grozy"? Mimo wszystko chyba nie. Nie należę do osób, które przerywają lekturę kiepskiej książki, bądź też rezygnują z cyklu po pierwszym nieprzyjaznym tomie. Wielu jednak czytelników mogłoby tak jednak postąpić już na starcie zrażając się nie tylko do tej konkretnej serii, ale też i autora, a tym samym przeszłaby im koło nosa tak wspaniała przygoda jaką jest obcowanie z "Czarną Kompanią". Zatem decyzja o takiej chronologii jest moim zdaniem jak najbardziej słuszna choć prawdopodobnie podyktowana zupełnie innymi względami. Wam zaś drodzy czytelnicy jeśli szukacie wspaniałej i wciągającej lektury, a do wytrwałych i cierpliwych nie należycie odradzam "Imperium Grozy" na pierwszy przystanek po światach Glena Cooka. Sam zaś zamierzam brnąć dalej, bowiem jestem ciekaw jak rozwiną się kolejne tomy.
środa, 6 marca 2013 | By: Harashiken

Stosik #22 - promocje to zło!

Pora na kolejny stos i najwyższa pora zabrać się za kolejne recenzje bo zapasy się kurczą bardzo szybko :)

Na dole zakupy z tego tygodnia czyli Cryptonomicon Stephensona i cztery pierwsze tomy Malazańśkiej Księgi Poległych Eriksona. Cóż w końcu doszedłem do wniosku, że jak się tak będę zbierał do edycji kolekcjonerskiej to w życiu tego nie kupię i nie przeczytam więc postanowiłem się zaopatrzyć w nowe wydanie, a EK kiedyś w przyszłości jak znajdą się fundusze :) Wydanie prezentuje się na półce znakomicie, gdyby jeszcze tylko było w twardej oprawie mmm, albo chociaż ostatecznie miało okładkę z zakładkami bo ta zwykła miękka jest mało trwała, a szkoda takich książek.

Na górze zaś dwie kolejne pozycje z Uczty Wyobraźni z promocji 2 za 1, które czekały z opublikowaniem na większy stosik. Pusta Przestrzeń - M. John Harrison i Portret pani Charbuque. Asystentka pisarza fantasy - Jeffrey Ford.
czwartek, 28 lutego 2013 | By: Harashiken

Pan Lodowego Ogrodu t4

Autor: Jarosław Grzędowicz
Tytuł: Pan Lodowego Ogrodu tom 4
CyklPan Lodowego Ogrodu
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Oprawa: miękka
Liczba stron: 861
Status: posiadam
Ocena: 6/6

Pan nadszedł i z ulgą przyjąłem fakt, iż jest to ostatni tom przygód Vuko. Rozciąganie historii na kilka tomów nie zawsze wychodzi książce na lepsze, a przecież już w przypadku PLO wielu czytelników kręciło nosem na trzeci tom. Cieszę się zatem, że czwarty zamyka całą serię choć z drugiej strony chciałoby się spędzić z Midgardem i Drakainenem więcej czasu. PLO to jeden z tych niesamowitych cykli gdzie sięgając po kolejny tom z jednej strony chcielibyśmy go połknąć w całości, z drugiej zaś staramy się nie śpieszyć by za szybko się z nim nie rozstać. Ponadto owo uczucie potęguje się wielokrotnie kiedy do czynienia przychodzi z tomem ostatnim.

Stary dobry Vuko powrócił, jednak z początku miałem trochę mieszane uczucia. Od pierwszych stron rzuciły mi się licznie w oczy tak osławione przekleństwa głównego bohatera. Brzmiały dla mnie trochę tak jakby autor wciskał je na siłę gdzie się da by nakreślić klimat poprzednich tomów i wyszło to sztucznie. Być może rzeczywiście tak było, a być może to po prostu efekt mojej długiej rozłąki z poprzednim tomem, tak czy inaczej już w trakcie pierwszego rozdziału przestałem to zauważać.

Jak już jesteśmy przy krytyce to muszę też wspomnieć o historii Filara. Oczywiście znów rozdziały poświęcone Vuko przeplatają się z tymi o Filarze jak to miało miejsce w trzecim tomie, jednak wydaje mi się że tym razem niektóre są zbyt rozdmuchane. Po co na przykład wracać do tego co było i zagłębiać się w historię jak Filar trafił do Lodowego Ogrodu, jak sobie tam radził i jak spotkał Vuko?

Tyle w kwestii krytyki, reszta to miód. Kolejne akcje, przygotowania do wojny, niewybredny humor i oczywiście to co najbardziej mi przypadło do gustu czyli profesjonalizm Drakkainena. Nawet Geralt mógłby się schować przy jego akcjach. Tad Williams pisał we wstępie do "Pamięć, Smutek i Cierń" by niczego z góry nie zakładać bo pozornie klasyczne sytuacje mogą rozwinąć się w zupełnie zaskakującym kierunku i tak mi to teraz przyszło do głowy bo nie raz można podobnych rzeczy doświadczyć u Grzędowicza. No bo jak to w klasycznym stylu wygląda kiedy któryś z bohaterów wpada w tarapaty? Ląduje w lochach, swoje wycierpi, ale w końcu przychodzi ratunek tyle, że albo okupiony śmiercią/poważniejszymi ranami, któregoś z "naszych" albo wymyka się ktoś z oprawców, albo jeszcze coś innego, tak czy inaczej odrobina goryszy w beczce miodu być musi. A jak jest u Grzędowicza? Zanim piasek w klepsydrze zdąży się raz przesypać obok pojawia się grupa komandosów, źli lądują ryjami do ziemi nim jeszcze zdążą się zdziwić i koniec, kurtyna opada, brawa, ukłony, dziękujemy! W stu procentach profesjonalna akcja jak przystało na perfekcyjne wyszkolonego specjalistę do zadań specjalnych w skrócie Vuko. I to tylko jeden z wielu przykładów, nie wiem jak wy, ale ja nie lubię gdy protagonistom się nie układa. Pewnie, że nie może wiecznie być idealnie, ale u Grzędowicza uwielbiam właśnie to, że kiedy pojawia się idealna sytuacja by coś nie wypaliło wszystko idzie gładko, pięknie i nikt na tym nie cierpi... no przynajmniej nikt z tych dobrych.

W trakcie lektury odniosłem wrażenie, że zmieniły się trochę plany autora co do postaci Fjollsfinna. Nie wiem czy to tylko moje fanaberie, ale w trzecim tomie postać ta emanowała pewną tajemniczością, wydawało się że trzyma dystans, że coś ukrywa i choć niewątpliwie rozpaczliwie potrzebuje pomocy Vuko to kto wie czy nie stanie się w przyszłości źródłem kłopotów. Natomiast w czwartej części to odczucie zniknęło, od samego początku Fjollsfinn był stuprocentowym sojusznikiem i przyjacielem Drakainena.

Zakończenie choć koniec końców mogłoby się to rozegrać inaczej i na pewno ktoś będzie narzekał, to moim zdaniem wypadło nieźle podkreślając jednocześnie profesjonalizm i determinację naszego bohatera w osiąganiu celów. Zaś ostateczna konfrontacja czyniących zwala z nóg.

" - Mam w ustach śliwkę - cedzę z rozpaczą. - Jednorazowe działanie? Przeczyszczające?! "

Kto już czytał ten wie o czym mówię, a kto nie, ten ma całą zabawę jeszcze przed sobą :) Podsumowując jest to godne zwieńczenie cyklu (albo raczej zakończenie jednej książki) i chyba nikt nie powinien być zawiedziony. A kto z sięgnięciem po PLO zwlekał niech dłużej nie czeka, bo lektura jest warta i swojej ceny i poświęconego nań czasu, zachęcam!
środa, 20 lutego 2013 | By: Harashiken

Limes inferior

Autor: Janusz A. Zajdel
Tytuł: Limes inferior
Wydawnictwo: superNOWA
Oprawa: miękka
Liczba stron: 284
Status: posiadam
Ocena: 5/6

Wokół "Limes inferior" trochę krążyłem. Jest to niewątpliwie ważne dzieło, sztandarowa powieść Janusza Zajdla, którego nazwiskiem sygnuje się przecież jedną z najważniejszych polskich nagród literackich w dziedzinie fantastyki. To trzeba znać! W dodatku książka małego formatu i niewielkiej objętości. Wszystko jednak sprowadzało się do tego, że jest to fantastyka socjologiczna, a ta nieodmiennie kojarzy mi się z Lemem, który to nie zawsze lekko pisał. Stąd też moje wątpliwości czy akurat teraz ten gatunek to dobry pomysł. Obawy były niepotrzebne, książka jest przystępna, czyta się szybko i płynnie, a przedstawiony świat jak i historia intrygują już od pierwszych stron.

Otóż znany nam świat nagle się przekształcił, to co znamy i do czego przywykliśmy obróciło się w niepojęty ustrój. Ludzie podzieleni na klasy według poziomu inteligencji, wielkie aglomeracje dostarczające mieszkańcom wszystkiego co potrzebne, przeznaczenie terenów pozamiejskich na zautomatyzowane hodowle żywności, ujednolicenie rządów, sprowadzenie wszystkich dokumentów i środków pieniężnych do jednej jedynej karty zwanej kluczem to tylko wierzchołek góry lodowej. Choć wielu pamięta jeszcze czasy sprzed tych zmian nikt nie jest w stanie określić momentu przejścia, które jak widać po zmianach musiało być dosyć gwałtowne.

Głównym bohaterem jest Sneer, drobny kombinator zajmujący się liftingiem czyli nielegalnym podwyższaniem klasy inteligencji. Poprzez swoje działania wplątuje się w sprawy, które nie tylko odmienią jego życie, ale też odkryją tajemnicę tego podejrzanego świata.

Na uwagę zasługuje ciekawy wizerunek obcej cywilizacji, która oczywiście musiała maczać w tym palce. Blurby zdradzające ważne jeśli nie najważniejsze fakty są złe, ale co poradzić jeśli bez tego nie można powiedzieć zbyt wiele o książce? Tak więc i ja tego niestety nie uniknę. W literaturze jak i w filmie raczy się nas różnorodnymi obliczami spotkań z obcą cywilizacją, próby porozumienia, jego brak, deklaracje wojny, prośby o azyl czy brutalne inwazje, a wszystko co złe przypisuje się bezmyślnej żądzy niszczenia bądź przedstawia jako niemożliwe do zinterpretowania pobudki rasy o znacznie wyższej świadomości. Zajdel podsuwa nam wizję inteligentnej i bynajmniej nie wrogiej cywilizacji, która jednak fanatycznie pragnie zmienić wszechświat na własną modłę bo ich system to bezbłędny i optymalny system. A fanatyków lepiej nie drażnić, zwłaszcza jak się nie dysponuje technologiami, którymi można im dorównać. Jasne, być może pomysł ten podyktowany jest ówcześnie panującym ustrojem politycznym i jest jego zawoalowaną krytyką, bądź też obiektywnym przedstawieniem jego wad i zalet, z drugiej jednak strony czymkolwiek by ta wizja nie była podyktowana jest dla mnie czymś nowym, ciekawym i godnym uwagi na polu sf i obcych cywilizacji. Chociaż być może jest to po prostu mój brak doświadczenia w tym gatunku.

Nie wiem jak wygląda kwestia z innymi pozycjami Zajdla, jednak z czystym sumieniem mogę polecić każdemu "Limes inferior" na pierwsze spotkanie z tymże autorem. Mnie książka przypadła do gustu i na pewno w przyszłości sięgnę po inne dzieła autora.
wtorek, 12 lutego 2013 | By: Harashiken

Nova Swing

Autor: M. John Harrison
Tytuł: Nova Swing
Wydawnictwo: MAG
Oprawa: twarda
Liczba stron: 231
Status: posiadam
Ocena: 4/6

"Nova Swing" to pierwsza pozycja z serii Uczty Wyobraźni, która mnie nie porwała. Być może jest to kwestia nieznajomości "Światła", które powstało wcześniej i opisuje to samo uniwersum. Podobno łatwiej przyswoić sobie "Novę...", po jego lekturze, gdyż wyjaśnia niektóre aspekty świata, które w "Novie..." po prostu są, a ich natury należy domyślać się z kontekstu.

Pomimo to, uważam jednak, że nie w tym leży problem. Nie przemówił do mnie przedstawiony świat i nie potrafię powiedzieć dlaczego. Wykreowani bohaterowie wydawali mi się dziwni i sztuczni. Urywane rozmowy, porzucane w połowie tematy, nienaturalne reakcje, z początku odniosłem wrażenie, że to celowe, że taki zabieg wskazuje czytelnikowi, że pierwsze skrzypce będzie grał stworzony świat i miasto w którym żyją bohaterowie jednak w ostatecznym rozrachunku to historie bohaterów wydają się być ważniejsze, a miasto pozostaje tylko tłem dla wydarzeń.

Fragmenty spadającego Traktu Kefahuchiego doprowadziły do powstania w Saudade zakazanej strefy, w której oddziałujące na siebie różne rodzaje fizyk doprowadziły do zachwiania rzeczywistości. Bogaci turyści przybywają do Saudade by móc nielegalnie dostać się do strefy i obejrzeć ją na własne oczy, a przedmioty stamtąd przyniesione osiągają na czarnym rynku astronomiczne sumy. Vic Serotonin to człowiek pozbawiony aspiracji, żyjący z dnia na dzień i zarabiający na to życie przeprowadzając takich właśnie turystów. Aschemann to podstarzały detektyw zajmujący się między innymi sprawami przemytu artefaktów ze strefy. Są jeszcze inne postacie jak Liv Hula właścicielka jednego z licznych barów czy Gruby Antoyne szukający akceptacji otoczenia, lecz to głównie na tamtej dwójce skupiają się wydarzenia splatające nie tylko ich losy.

Mam za sobą ledwie cztery pozycje z UW ciężko więc zatem ocenić jak wypada "Nova Swing" na tle całej serii jednak względem tego co już czytałem jest to pozycja słaba, bez fajerwerków, zachwytów czy zaskoczeń. Być może innym do gustu przypadnie, ja jednak nie znalazłem tu niczego co tak bardzo porywało u innych autorów tej serii. Niemniej jednak nie omieszkam sięgnąć po inne książki Harrisona, które znalazły się w serii.
środa, 6 lutego 2013 | By: Harashiken

Schwytany w światła

Autor: Tomasz Kołodziejczak
Tytuł: Schwytany w światła
Cykl: Dominium Solarne
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 346
Status: posiadam
Ocena: 5/6

Daniel Bondaree były tanator, były buntownik, obecnie skazaniec po odsiadce. Buntownicy zniszczeni, Ulegli u władzy, Dominium wypuszczające macki w stronę Gladiusa oto co zostało. Choć "Schwytany..." utrzymuje świetny klimat "Kolorów..." i czyta się go równie szybko i przyjemnie to jednak jest nieznacznie słabszy od części pierwszej. Zabrakło tego co było chyba  najmocniejszą stroną czyli militarystyki. "Kolory sztandarów" przepełnione były opisem wojskowych technologii, broni, wzmocnień, starć z korgardami, natomiast w "Schwytanym w światła" zabrakło tego kto mógłby walczyć. Pozostał tylko Daniel, niedobitek niemający możliwości przeciwstawienia się całemu Dominium. To historia człowieka, który przegrał wszystko i rozpaczliwie poszukuje celu dalszej swej egzystencji.

Cykl Dominium Solarnego powinien sobie liczyć moim zdaniem więcej tomów. Zabrakło mi dokładniejszego ukazania Dominium, a i historia Daniela prosi się o to, by pokazać ją na większej przestrzeni. O ile pierwszy tom nakręca się szybko i pędzi do przodu zachwycając czytelnika, o tyle w drugim akcja rozwija się powoli, nic nie wskazuje na to byśmy mogli doczekać się równie widowiskowych i dynamicznych scen jak w "Kolorach...", a i od początku cała historia zakrawa na mało optymistyczne zakończenie, bez nadziei na powrót do czasów, w których Dominium nie miało tu żadnej władzy.

Niewiele więcej mogę powiedzieć, tak naprawdę pomimo podobnej objętości ma tu miejsce zdecydowanie mniej istotnych wydarzeń, a wszystko sprowadza się do próby ucieczki Daniela od macek Dominium, które za wszelką cenę chce dostać go w swoje ręce. Równocześnie z losami Daniela śledzimy wydarzenia na Gladiusie poprzez Dinę i jej brata Ramzesa. Ten drugi wątek okazuje się być o tyle ciekawy, iż ukazuje potworności do jakich zdolne jest Dominium, a także wspaniale zarysowuje sposób w jaki ludzie przejmujący władzę potępiający sposoby poprzedników, sami zaczynają postępować jak oni, nawet nie zauważając jak stają się podobni do tych, których tak potępiali.

Podsumowując, jest do dobra książka, choć zdecydowanie nie tak porywająca jak cześć pierwsza. Ja na pewno sięgnę po "Głowobojców" tom opowiadań osadzonych w tym samym uniwersum i będę miał nadzieję, że może kiedyś Kołodziejczak powróci do tego uniwersum i napisze kolejne tomy, niekoniecznie już związane z Danielem i Gladiusem.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...